Wiadomości

Unieważnienie kredytu w euro 2025 – dla kogo to najlepszy moment, a kto powinien się wstrzymać?

Po frankowiczach nadchodzi fala „eurowiczów”. Jeszcze kilka lat temu niemal cała uwaga mediów i prawników skupiała się na kredytach we frankach szwajcarskich. Głośne wyroki unieważniające wadliwe umowy frankowe zachęciły ponad 170 tysięcy polskich rodzin do pójścia do sądu. Dziś główny nurt tych sporów powoli wygasa – banki zawierają ostatnie ugody, a liczba nowych pozwów frankowych przestaje rosnąć dwucyfrowo. W 2025 roku na znaczeniu zyskują za to posiadacze kredytów hipotecznych w euro. Choć takich umów było znacznie mniej (około 65 tysięcy aktywnych kontraktów, wobec ćwierć miliona frankowych), prawnicy mówią już o drugiej fali pozwów. Kancelarie prawne sygnalizują wyraźny wzrost zainteresowania wśród klientów mających kredyty denominowane lub indeksowane do euro – w niektórych kancelariach niemal połowa nowych spraw dotyczy już eurokredytów. Co kryje się za tym nagłym trendem i czy każdy „eurowicz” powinien rzucić wszystko i iść do sądu unieważnić swoją umowę?

Eurowicze a frankowicze – podobne problemy, mniejsza skala

Kredyty mieszkaniowe powiązane z walutą obcą nie są w Polsce nowością – od początku lat 2000. banki udzieliły setek tysięcy takich pożyczek. Najpierw królował frank szwajcarski (szczyt popularności w latach 2004–2008), a gdy helwecka waluta gwałtownie podrożała po 2008 r., część klientów zwróciła się ku kredytom waloryzowanym euro. Euro wydawało się bezpieczniejsze: polska waluta jest silniej powiązana z europejską, więc kurs EUR/PLN nie odskoczył tak drastycznie jak CHF. W efekcie przez długi czas saldo długu eurowiczów w złotych nie wzrosło aż tak dotkliwie – euro przez większość czasu oscylowało w granicach 4 zł. Dodatkowo oprocentowanie w strefie euro było rekordowo niskie. Dla posiadaczy kredytów euro oznaczało to bardzo niskie raty – znacznie niższe niż przy złotówkowym WIBOR-ze – co pozwalało wielu spłacać zadłużenie szybciej niż planowali. Innymi słowy, eurowicze przez lata płacili niewiele i nie odczuwali takiej presji jak frankowicze, których dług (po przeliczeniu na złote) mimo lat spłat często przewyższał kwotę pożyczoną.

Dlaczego więc właśnie teraz kredyty w euro masowo trafiają na wokandę?

Po pierwsze, skończył się etap nieświadomości. Przez długi czas przestrzeń publiczną zdominowało pojęcie „frankowiczów”, a posiadacze kredytów w euro mogli nawet nie zdawać sobie sprawy, że ich umowy zawierają podobne pułapki prawne. Teraz to się zmienia – konsumenci zauważyli, że „kredyt walutowy to kredyt walutowy” niezależnie od waluty. Skoro w przypadku kredytów frankowych sądy masowo stwierdzały nieważność umów, to podobnie może być z kredytami w euro. Krótko mówiąc, eurowicze uwierzyli, że też mogą wygrać z bankami, zachęceni przykładem frankowiczów.

Po drugie, ogromną rolę odegrały tu czynniki prawne: najnowsze orzecznictwo rozwiało wiele wątpliwości. Przełomowy wyrok Trybunału Sprawiedliwości UE (sprawa C-520/21) z połowy 2023 r. oraz uchwała pełnego składu Sądu Najwyższego z 25 kwietnia 2024 r. ujednoliciły linię orzeczniczą dotyczącą kredytów walutowych. Sędziowie wprost potwierdzili, że w razie wadliwości klauzul waloryzacyjnych sąd nie może „naprawiać” umowy kursem średnim NBP czy innym – jeśli usunięcie niedozwolonych zapisów uniemożliwia wykonywanie umowy, kontrakt jest nieważny w całości. To dokładnie ta sama sytuacja, jaka występuje w kredytach frankowych, bo konstrukcja umów euro była niemal identyczna.

Co więcej, TSUE i SN rozwiali obawy dotyczące rozliczeń finansowych po unieważnieniu: jasno stwierdzono, że bankowi nie przysługuje żadne dodatkowe wynagrodzenie za korzystanie z kapitału. Kredytobiorca oddaje tylko to, co pożyczył, a bank zwraca wszystkie wpłaty od klienta – odsetki, prowizje, ubezpieczenia.

Abuzywne klauzule w kredytach euro 

Prawnicy podkreślają, że w umowach kredytów powiązanych z euro powtarzano dokładnie te same niedozwolone zapisy, co w kredytach frankowych. Największy zarzut dotyczy mechanizmu indeksacji/denominacji: bank określał wartość kredytu oraz rat według kursu z własnej tabeli, ustalanej jednostronnie, a nie według obiektywnego kursu rynkowego. W praktyce klient, podpisując umowę, nie wiedział dokładnie, ile będzie wynosić jego dług w walucie obcej – bo bank zastrzegał sobie prawo do dowolnego wyznaczania kursu kupna i sprzedaży euro.

Przykładowo, w grudniu 2011 r. rynkowy kurs EUR/PLN wynosił ok. 4,50 zł, a bank mógł przeliczać raty nawet po 5,50 zł, jeśli tak przewidywała tabelka w umowie. Brak transparentnych zasad przeliczeń rażąco narusza równowagę kontraktu: konsument nie ma kontroli nad kluczowym parametrem długu, podczas gdy bank jednostronnie decyduje o wysokości zadłużenia wyrażonego w walucie. Sądy konsekwentnie uznają takie klauzule za abuzywne (niedozwolone), a po ich eliminacji z umowy nie da się ustalić salda kredytu ani rat – brakuje elementu niezbędnego do wykonania umowy. Skutek?

Umowa zostaje uznana za nieważną od początku. Dochodzą do tego inne kwestie, jak ryzyko walutowe przerzucone w całości na klienta. Konstrukcja tych kredytów sprawiała, że to kredytobiorca ponosił pełne ryzyko zmiany kursu (mógł potencjalnie płacić dużo wyższe raty), podczas gdy bank zabezpieczał się przed zmianami kursów albo przerzucał ryzyka na klienta, nie oferując nic w zamian.

Taka asymetria – podkreślają sądy – również świadczy o nieuczciwym charakterze umowy. Wszystkie te argumenty prawne są bliźniaczo podobne do tych z batalii frankowej, więc nic dziwnego, że orzecznictwo w sprawach euro opiera się na precedensach z franków. Sędziowie często cytują wręcz wcześniejsze wyroki „frankowe” przy unieważnianiu kredytu w euro, wskazując, że waluta jest bez znaczenia – liczy się wadliwa konstrukcja umowy.

Co daje unieważnienie kredytu w euro?

Najkrócej mówiąc – finansowe katharsis dla kredytobiorcy. Gdy sąd stwierdza nieważność umowy, kredyt przestaje istnieć, jakby nigdy nie został zawarty. Rozliczenia między stronami opierają się na zasadzie zwrotu tego, co otrzymali. W praktyce klient oddaje bankowi nominalną kwotę udzielonego kredytu, a bank zwraca klientowi wszystko, co od niego otrzymał (wszystkie wpłacone raty kapitału i odsetek, opłaty itp.).

Jeśli kredyt był spłacany wiele lat, często okazuje się, że suma wpłat jest bliska kwocie pożyczonej – albo nawet ją przewyższa. Każdy przypadek jest nieco inny, ale korzyść konsumenta bywa ogromna.

Pieniądze to jedno, ale wielu kredytobiorców podkreśla też psychologiczny wymiar wygranej. Unieważnienie umowy oznacza definitywne rozstanie się z toksycznym kredytem – koniec drżenia na wieść o skokach kursu walut czy zmianach stóp procentowych. Nawet jeśli dotąd – przy niskich stopach i stabilnym euro – kredyt wcale nie wydawał się tak uciążliwy, to przyszłość zawsze niesie ryzyko. Proces sądowy daje szansę uwolnić się od tego ryzyka raz na zawsze. Wielu frankowiczów mówiło wprost: „największą korzyścią z wygranej nie są pieniądze, tylko święty spokój”. Eurowicze zaczynają myśleć podobnie. Jeśli ktoś ceni sobie stabilność i nie chce już nigdy martwić się kursem euro czy stawką EURIBOR, unieważnienie jest dla niego atrakcyjne – nawet jeśli czysto matematycznie dziś „jest na plusie” na swoim kredycie. Po prostu zyskuje pewność, że temat ryzyka walutowego ma z głowy.

Czy każdy eurowicz powinien iść do sądu?

Niekoniecznie. Mimo opisanych korzyści są sytuacje, w których pozew może być mniej opłacalny lub obarczony ryzykiem – i warto je rozważyć przed podjęciem decyzji. Po pierwsze, liczy się efekt finansowy. Jeśli kredyt był mały, to potencjalny zysk z unieważnienia okaże się symboliczny.

Proces sądowy wprawdzie przyspiesza (o czym za chwilę), ale wciąż może trwać rok czy dwa – może się zdarzyć, że wyrok zapadnie, gdy kredyt i tak byłby już spłacony. Owszem, nawet wtedy klient odzyska część zapłaconych odsetek, lecz trzeba skalkulować, czy gra jest warta świeczki. Koszty prawnika i czas poświęcony na proces mogą przewyższyć korzyść z kilkunastu tysięcy złotych odzyskanych od banku. Dla kogoś, kto ma już niemal czyste konto wobec banku, pozew bywa bardziej kwestią zasad niż chłodnej kalkulacji. Warto więc zadać sobie pytanie: czy bardziej zależy nam na symbolicznej wygranej nad bankiem, czy na realnym zysku finansowym? Jeśli to drugie – a kwoty są małe – może lepiej oszczędzić sobie czasu, stresu i pieniędzy.

Druga kwestia: skąd wziąć środki na zwrot kapitału? Unieważnienie działa w obie strony: bank oddaje nam wpłacone raty, ale i my musimy oddać kwotę, którą kiedyś pożyczyliśmy (o ile jeszcze tego nie zrobiliśmy). Wiele osób o tym zapomina, skupiając się tylko na tym, co dostaną od banku. Tymczasem w chwili wyroku może się okazać, że klient ma do zwrócenia, powiedzmy, kilkadziesiąt czy kilkaset tysięcy złotych. Jeżeli np. pożyczyłeś 300 tys. zł, a dotąd spłaciłeś 200 tys. zł, to po unieważnieniu pozostanie do oddania bankowi ok. 100 tys. zł (nawet jeśli saldo według banku jest większe). Oczywiście zazwyczaj odbywa się to w ramach jednego rozliczenia – sąd zasądza bankowi zwrot nadpłaconych kwot na rzecz klienta i jednocześnie potwierdza obowiązek klienta zwrotu kapitału na rzecz banku. Często bank i kredytobiorca potrącają swoje należności, co sprowadza się do prostej kalkulacji: kto komu i ile dopłaca po zbilansowaniu wzajemnych roszczeń. Jednak jeśli z takiego potrącenia wyniknie, że to klient musi jeszcze dopłacić bankowi (bo np. kredyt nie był nawet w połowie spłacony), to warto zawczasu przygotować się finansowo.

Bank po prawomocnym wyroku może zażądać zwrotu reszty kapitału stosunkowo szybko – czasem daje na to 2 tygodnie, czasem kilka miesięcy, ale nie można liczyć na wieloletni układ ratalny. Kto nie ma odłożonych takich środków, musi sprawdzić swoją zdolność kredytową, by ewentualnie zaciągnąć kredyt refinansujący w złotówkach. Brzmi to paradoksalnie – brać nowy kredyt, żeby spłacić stary „unieważniony” – ale dla wielu osób to i tak lepsze rozwiązanie: zostają z nowym długiem już bez ryzyka walutowego, na uczciwych warunkach. Dobra wiadomość jest taka, że dzięki stanowisku TSUE i SN bankom nie wolno żądać żadnych odsetek ani opłat za ten okres korzystania z kapitału. Innymi słowy, nawet jeśli minęło 10 czy 15 lat od wypłaty kredytu, oddajemy dokładnie tyle, ile pożyczyliśmy – ani złotówki więcej. To sprawia, że spłata po wyroku jest łatwiejsza (kapitał się przez lata „nie rozmnożył”), ale musi być zaplanowana.

Uwaga na nietypowe umowy – każdy przypadek jest inny

Większość kredytów walutowych była konstruowana na podobnej zasadzie, lecz diabeł tkwi w szczegółach. Prawnicy banków lubią podkreślać, że „każda umowa jest inna” – to część ich strategii obrony. I faktycznie, zdarzają się umowy mniej oczywiste. Np. kredyty denominowane w euro (gdzie kwota zadłużenia od początku została wyrażona w EUR) mogą różnić się od indeksowanych (gdzie kredyt był wypłacony w złotych, ale przeliczony według kursu na euro). Bywają też kontrakty z dodatkowymi aneksami, które modyfikowały zasady spłaty, lub kredyty konsolidacyjne, gdzie mechanizm przeliczeń mógł być specyficzny. Część takich niuansów może wpływać na ocenę prawną.

Dlatego zanim ruszymy z pozwem, warto dać profesjonalistom prześwietlić własną umowę. Dobra kancelaria zwykle oferuje bezpłatną wstępną analizę – prawnicy sprawdzają, czy w dokumentach są klauzule niedozwolone identyczne jak w tych już uznanych przez sądy za wadliwe. Jeśli wzorzec umowy był standardowy (a większość banków korzystała z bardzo podobnych zapisów), prawnik zapewne potwierdzi, że są podstawy do roszczeń.

Jeśli jednak trafi się biała plama – np. bank wyjątkowo wpisał do umowy bardziej klarowny, uczciwszy mechanizm waloryzacji – może się okazać, że ryzyko przegranej jest większe. Wtedy lepiej dwa razy się zastanowić. Mimo ogólnie korzystnego trendu w orzecznictwie, sąd w konkretnym przypadku może orzec inaczej, jeśli umowa znacząco odbiega od innych. Przegrana oznaczałaby dla klienta konieczność pokrycia kosztów procesu (kilka-kilkanaście tysięcy złotych). Krótko mówiąc: upewnijmy się, że nasz kredyt faktycznie ma „wady frankowe”, zanim ruszymy do boju. Na szczęście zdecydowana większość kredytów w euro zawierała standardowe klauzule bankowe z tamtego okresu – a te zostały już wielokrotnie uznane za nieuczciwe.

Szanse na unieważnienie kredytu w euro w 2025 roku – 99% wygranych?

Jeszcze kilka lat temu eurowicze obawiali się, że pójście do sądu to loteria. Dziś sytuacja wygląda zupełnie inaczej. Orzecznictwo zdążyło się ugruntować – pojawiły się kolejne korzystne dla konsumentów wyroki dotyczące kredytów w euro, a obawy przed przegraną znacząco stopniały. Potwierdzają to liczby przytaczane przez prawników. Mec. Paweł Borowski chwali się, że jego kancelaria wygrała około 2600 spraw frankowych i euro z każdym bankiem w Polsce. Tylko w pierwszym kwartale 2025 r. jego zespół uzyskał 263 korzystne wyroki (80 w styczniu, 85 w lutym, 98 w marcu – rekord w historii kancelarii). Skala tych zwycięstw sugeruje, że linia orzecznicza jest niemal jednolita. Prawnicy mówią już nawet o >99% spraw wygrywanych po stronie klientów. Oznacza to, że szanse powodzenia pozwu eurowicza są porównywalne z frankowiczami – czyli bardzo wysokie.

Banki oczywiście bronią się, jak mogą. W odpowiedziach na pozwy podkreślają, że nie można z góry przesądzać nieważności każdej umowy w euro, że „każdą należy ocenić indywidualnie”. Sugerują, że umowy różnią się zapisami, więc rzekomo nie każdy kredytobiorca wygra. Zdaniem ekspertów to jednak typowa strategia zniechęcania: w praktyce większość umów była do siebie podobna, a argumenty sądów powtarzają się niezależnie od banku. Innymi słowy, jeśli umowa zawiera klauzule indeksacyjne oparte o tabelę kursów banku – a tak jest prawie zawsze – to jej los jest przesądzony bez względu na to, czy podpisał ją bank X czy Y.

Ugoda czy pozew za  kredyt w euro?

Wiedząc, że na sali sądowej mają marne szanse, banki próbują minimalizować straty innymi metodami. Jedną z nich są propozycje ugód. Ugody dla eurowiczów nie są wprawdzie szeroko zakrojoną akcją (brak tu nacisku ze strony nadzoru czy rządu, jaki był w przypadku franków), ale niektóre banki indywidualnie proponują klientom z eurokredytem przewalutowanie na PLN i obniżenie oprocentowania w ramach kompromisu. Czy warto skorzystać? To zależy od sytuacji i oferty. Ugoda może mieć sens dla osób, które boją się stresu związanego z procesem i wolą szybko załatwić sprawę.

Jeśli ktoś ma przed sobą 20 lat spłacania kredytu, a bank zaproponuje mu natychmiastowe obniżenie salda zadłużenia i oprocentowania – być może to rozwiązanie akceptowalne. Trzeba jednak pamiętać, że ugoda to sztuka kompromisu: z reguły klient rezygnuje z części roszczeń (np. zrzeka się prawa do dochodzenia zwrotu wszystkich nadpłaconych odsetek), a w zamian dostaje ulgę na przyszłość. Dla wielu frankowiczów takie półśrodki okazały się mało atrakcyjne, zwłaszcza gdy sądowa droga daje wszystko – czyli pełne unieważnienie i odzyskanie maksymalnej kwoty.

Z perspektywy eurowicza sytuacja jest podobna: pójście do sądu oznacza niemal pewną wygraną i pełnię korzyści, podczas gdy ugoda zapewnia tylko część zysku. Warto też zauważyć, że banki dużo chętniej proponują korzystniejsze warunki ugody tym klientom, którzy już złożyli pozew.

Kto wystąpi do banku „z ulicy”, może usłyszeć propozycję mało atrakcyjną (np. przewalutowanie po mało korzystnym kursie). Ci, którzy rozpoczęli batalię prawną, często nagle dostają lepsze oferty – bank woli uniknąć wyroku, więc idzie na ustępstwa. To taktyka znana z frontu frankowego. Dlatego wielu ekspertów radzi: jeśli myślisz o ugodzie, i tak przygotuj pozew – możesz go potem wycofać, ale szansa na dobrą ofertę rośnie, gdy bank czuje bat sądu nad głową. Oczywiście, ostateczna decyzja należy do klienta. Ugoda daje szybkość i pewność rezultatów (unikamy długiego procesu), lecz rezygnujemy z części potencjalnych korzyści. Ścieżka sądowa to dłuższe oczekiwanie, ale nagroda bywa znacznie większa – i, co ważne, jest już niemal pewna, zważywszy na ukształtowaną linię orzeczniczą.

2025 – to najlepszy moment na pozew za kredyt w euro?

Reasumując, obecny rok to czas intensywnej walki kredytobiorców z bankami na polu kredytów walutowych. Frankowicze przetarli szlaki, a za nimi podążają kolejni – w tym posiadacze kredytów euro. Orzecznictwo stało się jednolite i korzystne dla klientów, co dodaje odwagi następnym osobom do składania pozwów.

Z drugiej strony banki nie składają broni – próbują bronić się w sądach wszelkimi możliwymi argumentami oraz kusić ugodami, byle ograniczyć lawinę pozwów. Czy to najlepszy moment na pozwanie banku dla eurowiczów? Dla wielu – tak. Sądy działają coraz sprawniej (w I kwartale 2025 r. po raz pierwszy udało się w sądach frankowych rozpoznać więcej spraw, niż wpłynęło, co pomaga stopniowo zmniejszać zaległości).

Linie orzecznicze w sprawach walutowych są ugruntowane, a banki, nauczone porażkami z frankowiczami, czasem nawet nie ciągną procesów w nieskończoność – zdarza się, że już na pierwszej rozprawie zapada wyrok unieważniający umowę. To wszystko przemawia na korzyść kredytobiorców. Ale nie wszyscy powinni rzucać się do sądu natychmiast. Zawsze warto zasięgnąć indywidualnej porady – sytuacja każdego kredytobiorcy jest trochę inna.

Jedno jest pewne: eurowicze przestali być cichymi krewnymi frankowiczów. W 2025 r. wychodzą z cienia i coraz głośniej domagają się sprawiedliwości na salach sądowych. Banki muszą przygotować się na powtórkę z rozrywki – kolejny portfel kredytów walutowych zamienia się w pole bitwy prawnej. Dla części klientów ta walka to szansa na finansowe odbicie się i zamknięcie trudnego rozdziału. Dla innych – może nie mieć ekonomicznego sensu.

Decyzję każdy musi podjąć sam, ważąc potencjalne zyski z unieważnienia przeciw kosztom i wysiłkowi. Jednak świadomość i wiedza są dziś po stronie konsumentów: wiedzą, że mogą wygrać, i wiedzą, jak to zrobić. A banki? Cóż, wydaje się, że historia zatoczyła koło. Po latach ciszy „eurowe” kredyty dołączają do frankowych jako kolejny ból głowy dla sektora bankowego. I wszystko wskazuje na to, że w tym starciu – podobnie jak w poprzednim – Dawid znów ma przewagę nad Goliatem.

Click to rate this post!
[Total: 0 Average: 0]