Polskie sądy od kilku lat zmagają się z prawdziwą lawiną pozwów frankowych. Wymiar sprawiedliwości ledwo łapał oddech pod naporem tysięcy spraw. Jednak najnowsze dane sugerują, że sytuacja zaczyna się zmieniać – sądy wreszcie rozpędzają się i wygrzebują spod zaległości.
Pierwszy kwartał 2025 r. przyniósł przełom: we wszystkich 47 sądach okręgowych załatwiono łącznie 22,8 tys. spraw frankowych, czyli o 35,1% więcej niż rok wcześniej (16,9 tys.). Co więcej, po raz pierwszy od lat sądy załatwiły więcej spraw niż do nich wpłynęło (22,8 tys. vs 14,3 tys. pozwów w I kw. 2025). Eksperci wskazują, że to efekt ugruntowanego orzecznictwa i rosnącej wprawy sędziów, którzy nauczyli się prowadzić te procesy szybciej i unikać niepotrzebnych czynności. Wygląda na to, że sądowy zator został przełamany – przynajmniej statystycznie.
Optymiści już wieszczą skrócenie czasu oczekiwania na wyroki. – Fakt, że ostatnio więcej spraw załatwiono, niż wpłynęło, świadczy o przełamaniu wcześniejszego zatoru. Sądy potrafią obsłużyć nowe sprawy i odkopać się z zaległości. Jeśli utrzymają tempo i nie nadejdzie nowa fala pozwów, rok 2025 może przynieść dalsze skrócenie czasu oczekiwania – ocenia radca prawny prowadzący sprawy frankowe. Brzmi pięknie? Na papierze tak. Rzeczywistość okazuje się jednak mniej jednoznaczna – w zależności od tego, do którego sądu zajrzymy. Dane pokazują bowiem Polskę sądową dwóch prędkości: jedne jednostki uwijają się jak w ukropie, inne wciąż toną w morzu akt.
Gdzie franki duszą najbardziej, a gdzie to tylko kapka w morzu
Warszawa – tu jest prawdziwe epicentrum frankowego kataklizmu. W I kwartale 2025 r. najwięcej spraw frankowych załatwiono w Sądzie Okręgowym w Warszawie – aż 5,8 tys., podczas gdy rok wcześniej było to 5,2 tys.. To jeden sąd załatwiający jedną czwartą wszystkich frankowych batalii w Polsce w zaledwie trzy miesiące! Na kolejnych miejscach daleko w tyle uplasowały się duże ośrodki: Poznań – 1,7 tys. spraw (rok wcześniej 1 tys.), Gdańsk – 1,7 tys. (0,9 tys.), Warszawa-Praga – 1,3 tys. (0,9 tys.) oraz Kraków – 1,2 tys. (0,7 tys.). Trudno się dziwić tym liczbom – największe metropolie to też najwięcej udzielonych kredytów frankowych.
Sąd Okręgowy w Warszawie wyrósł na symbol przeciążenia; to tu koncentruje się lwia część pozwów, a wokandy pękają w szwach od nazwisk frankowiczów. Dla tamtejszych sędziów to ogromne obciążenie, ale – paradoksalnie – również motywacja do usprawniania postępowań. Im więcej spraw na głowie, tym bardziej każda godzina na sali rozpraw na wagę złota. Efekt? Właśnie w tych najbardziej obłożonych sądach odnotowano najwyższe wzrosty wydajności – w Poznaniu i Krakowie liczba załatwionych spraw niemal się podwoiła rok do roku, w Gdańsku wzrost zbliżył się do 90%. W dużych sądach masowo zapadają wyroki unieważniające umowy kredytowe, a presja na banki rośnie z każdym przegranym procesem.
A jak jest tam, gdzie frankowiczów jak na lekarstwo?
W wielu mniejszych okręgach spraw frankowych wpłynęło raptem po kilkadziesiąt czy kilkanaście – i sądy te nie doświadczyły paraliżu znanego z Warszawy czy Poznania. Co więcej, niektóre jednostki odnotowały wręcz spadekliczby załatwionych spraw frankowych względem ubiegłego roku – prawdopodobnie dlatego, że w ogóle niewiele takich spraw tam było.
Dla sędziów z mniejszych miast spór o kredyt indeksowany kursem CHF to wciąż pewna ciekawostka, urozmaicenie repertuaru obok rozwodów czy sporów o miedzę. Można powiedzieć: problem pierwszego świata, który prowincję dotyka w mniejszym stopniu. Jeśli więc jakiś frankowicz szuka sądu, gdzie jego pozew nie zginie w tsunami podobnych spraw – małe okręgi wydają się bezpieczną przystanią. Tyle że mało który kredytobiorca ma luksus wyboru jurysdykcji. Większość jest skazana na proces tam, gdzie brała kredyt lub gdzie siedzibę ma bank – a więc siłą rzeczy w dużych miastach. Tam zaś temida musiała nauczyć się biegać sprintem.
Sędziowscy sprinterzy i maratończycy – efektywność pod lupą
Spojrzenie w statystyki ujawnia ogromne różnice w wydajności poszczególnych sądów, a nawet… sędziów. W warszawskim „wydziale frankowym” (XXVIII Wydział Cywilny SO Warszawa) pracuje obecnie 38 sędziów zajmujących się tylko sprawami frankowymi. Te same dane, które napawają optymizmem ministerialnych ekspertów, dla frankowiczów są też źródłem pewnej ciekawostki. Okazuje się bowiem, że tempo orzekania zależy w dużej mierze od tego, na którego sędziego trafimy. Nie jest tajemnicą, że jedni orzekają sprawnie i hurtowo wydają wyroki, podczas gdy inni zdają się pracować w trybie slow motion. Dane z Warszawy pokazują to czarno na białym.
Weźmy na przykład sędzię Ewę Pawłowską – od początku roku do połowy kwietnia wydała 167 wyroków i ani jednej sprawy nie skierowała do mediacji. To imponujący wynik, świadczący o niebywałej sprawności (bądź determinacji) w doprowadzaniu spraw do finału. Podobną postawą może pochwalić się sędzia Bartłomiej Biegański (138 wyroków, 0 mediacji) czy Agnieszka Kossowska (132 wyroki, 0 mediacji). Ci sędziowie postawili na tradycyjne orzekanie i „przerobili” setki spraw w zaledwie trzy miesiące, czym zasłużyli sobie na uznanie frankowiczów. Lokalne społeczności kredytobiorców już okrzyknęły ich “listą chwały” – bo nie marnują czasu na pozorne rozwiązania, tylko wydają twarde wyroki.
Z drugiej strony skali mamy jednak przypadki, które mogą zjeżyć włos na głowie każdemu, kto liczy na szybkie zakończenie procesu. Są sędziowie, którzy zamiast wyroków produkują… skierowania na mediacje. Rekordzistką jest tu sędzia Magdalena Sieńko – w pierwszym kwartale wydała zaledwie 37 wyroków, za to aż 361 spraw odesłała do mediacji! Nietrudno policzyć, że dziewięć na dziesięć jej spraw utknęło w mediacyjnym limbo, zamiast doczekać się wyroku. Niewiele lepiej wygląda bilans sędziów Jowity Cieślik (43 wyroki vs 183 mediacje) czy Marzeny Gancarz (38 wyroków vs 198 mediacji). Ba, znalazł się nawet przypadek sędzi, która przez kwartał wydała jeden jedyny wyrok, podczas gdy 20 spraw oddała mediatorom. Trudno oprzeć się wrażeniu, że dla części orzeczników program mediacji stał się wygodną furtką, by zwolnić tempo pracy – frankowicze złośliwie mówią wręcz o „wakacjach od franków”.
Rzecznicy sądu zapewniają oczywiście, że każdy sędzia pracuje najlepiej jak może, a statystyki nie uwzględniają np. urlopów czy zwolnień lekarskich. To prawda – liczby nie oddają całego kontekstu. Warto jednak postawić sprawę jasno: jeśli trafisz na sędziego z zacięciem do orzekania, masz szansę na wyrok w sensownym terminie; jeśli na takiego, co woli mediować – szykuj się na dodatkowe miesiące czekania. Dla frankowiczów, którzy latami walczyli o swoje prawa, taka loteria bywa frustrująca. Nic dziwnego, że śledzą uważnie rankingi efektywności sędziów i kibicują tym, którzy “nie pękają” i wydają wyroki jedna za drugą.
Mediacje: lekarstwo gorsze od choroby?
Osobny rozdział tej historii to pilotażowy program mediacji frankowych w Sądzie Okręgowym w Warszawie. Miał być remedium na zalew pozwów – pomysłem na szybkie, polubowne kończenie sporów bez czekania na wyrok. Od 1 lutego 2025 r. w wydziale frankowym ruszył program, w ramach którego strony kierowane są najpierw na obowiązkowe spotkanie informacyjne z mediatorem, a potem – jeśli wyrażą zgodę – do właściwej mediacji. Sąd przekonywał, że to szansa na kompleksowe, ostateczne i szybsze rozwiązanie sporu, z korzyścią dla obu stron. Rzeczywistość szybko jednak zweryfikowała te założenia.
Stowarzyszenia frankowiczów grzmią, że mediacje w praktyce okazały się dodatkowym przymusowym przystankiem na drodze do wyroku. Zarzucają mediatorom, że straszą kredytobiorców wizją długich procesów czy wysokich kosztów, próbując wymusić ugody niekorzystne dla klientów banków. Sąd odpiera te zarzuty, podkreślając, że sama mediacja jest dobrowolna, a obowiązkowe jest jedynie wstępne spotkanie informacyjne. Abstrahując od kontrowersji, liczby nie kłamią: od stycznia do 17 kwietnia warszawski wydział frankowy skierował do mediacji łącznie 1988 spraw, z czego zakończyło się ugodą zaledwie… 6. Tak – sześć ugód na blisko dwa tysiące prób polubownego godzenia stron! I co ciekawe, aż 5 z tych 6 ugód pochodzi z referatu sędzi Sieńko, tej samej, która mediacje upodobała sobie najbardziej. Można więc powiedzieć, że „skuteczność” mediacji jest iluzoryczna – 99,7% spraw i tak wraca na sądową wokandę po kilku miesiącach straconych na proceduralne podchody.
W praktyce mediacje stały się więc dla wielu spraw po prostu dodatkowym opóźnieniem. Frankowicze narzekają, że to, co miało ich ratować przed przewlekłością postępowań, samo tę przewlekłość powiększa. – Miało być szybciej, a wyszło jak zwykle: straciliśmy tylko czas na spotkania, po których i tak musimy wrócić do sądu – mówią zirytowani klienci banków. W efekcie coraz głośniej kwestionuje się sens kontynuowania programu mediacji w obecnej formie. Jeśli bowiem ugody są tak rzadkie, to może lepiej pozwolić sędziom od razu orzekać, zamiast bawić się w grę pozorów? Tak czy inaczej, przynajmniej połowa sędziów warszawskiego wydziału frankowego nie dała się przekonać do mediacyjnej mody – 16 sędziów w ogóle nie skierowało żadnej sprawy do mediacji, skupiając się na wydawaniu wyroków. Ci, jak wspomnieliśmy, osiągają najlepsze wyniki i de facto ciągną statystyki w górę. Gdyby nie oni, sukces w postaci ponad 100% wskaźnika opanowania wpływu w Warszawie byłby zapewne nieosiągalny.
Apelacja warszawska – wąskie gardło systemu
Skoro pierwsza instancja przyśpiesza, można by odetchnąć z ulgą? Niestety, jest jedno „ale” – i to spore jak Pałac Kultury. Tym „ale” jest postępowanie apelacyjne, zwłaszcza w Warszawie. Sąd Apelacyjny w Warszawie stał się wąskim gardłem całego systemu. Frankowicze, którzy dość szybko wygrywają w sądzie okręgowym, potem latami czekają na prawomocne rozstrzygnięcie, ponieważ apelacja utknęła. W stolicy skala zjawiska jest gigantyczna: na koniec 2024 r. w warszawskiej apelacji było około 16 tysięcy spraw frankowych, co stanowiło ok. 40% wszystkich „frankowych” apelacji w Polsce. Innymi słowy, niemal połowa drugoinstancyjnej wojny frankowiczów z bankami toczy się przed jednym sądem – i to akurat tym najbardziej obciążonym.
Konsekwencje są opłakane. Nowe kierownictwo Sądu Apelacyjnego w Warszawie, powołane wiosną 2024 r., zastało sytuację wręcz katastrofalną. Wydziały cywilne były przywalone zaległościami, każdy sędzia miał w referacie średnio po pół tysiąca spraw, a czas oczekiwania na rozpoznanie apelacji wydłużył się do około pięciu lat. Dla porównania przed „tsunami frankowym”, w 2019 r., na wyznaczenie rozprawy apelacyjnej czekało się około roku. Mówimy zatem o pięciokrotnym wydłużeniu czasu oczekiwania – i to w sprawach, które dla wielu rodzin są być albo nie być ich finansów. Frankowicz, który wygrał w pierwszej instancji np. unieważnienie umowy, musi uzbroić się w heroiczna cierpliwość, zanim wyrok się uprawomocni. Pięć lat to przecież więcej, niż zostało do spłaty niejednej feralnej hipoteki! Można ironizować, że w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie czas płynie w innej skali – jeśli dziś złożysz apelację, na salę rozpraw trafisz w okolicach roku 2029.
Co gorsza, przez długi czas nikt z tym nic konkretnego nie robił. O ile w sądach okręgowych już parę lat temu zaczęto tworzyć wyspecjalizowane „wydziały frankowe” (jak ten XXVIII w Warszawie), o tyle w apelacji warszawskiej wydziału frankowego nie było aż do 2025 roku. Sprawy frankowe rozparcelowano między różne wydziały cywilne, co spowodowało zapaść także innych kategorii spraw – bo sędziowie zamiast apelacji np. rozwodowych musieli rozpoznawać setki apelacji frankowych. Dopiero presja faktów zmusiła decydentów do reakcji.
W grudniu 2024 r. Minister Sprawiedliwości zgodził się utworzyć wyspecjalizowany VIII Wydział Cywilny w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie, dedykowany wyłącznie sprawom frankowym. Wydział zaczął działać od 1 stycznia 2025, choć faktyczne orzekanie ruszyło w marcu – docelowo orzekać ma w nim 20 sędziów. Równolegle kierownictwo sądu podjęło kroki zaradcze: część sędziów z innych pionów (gospodarczy, własność intelektualna) oddelegowano do pomocy przy frankach, powierzając im po ~30 spraw. W kwietniu 2025 r. dokonano też ponownego losowego przydziału starych spraw frankowych (apelacji z 2023 r.) do nowego wydziału, tak by wyrównać obciążenie i skrócić skrajnie długie kolejki. Chodziło o to, by nie było sytuacji, że u jednego sędziego pierwsza rozprawa jest możliwa dopiero po 2 latach od wpłynięcia apelacji, a u innego po 2 miesiącach.
Czy te działania przyniosą efekt? Zapewne tak, ale to nie nastąpi z dnia na dzień. Powołanie nowego wydziału frankowego w apelacji warszawskiej było spóźnionym, lecz koniecznym ruchem – szkoda, że dopiero na przełomie 2024/25, kiedy fala zdążyła urosnąć do kilkunastu tysięcy spraw. Trudno oprzeć się refleksji, że państwo zareagowało dopiero, gdy pacjent był na granicy wytrzymałości.
Co więcej, brak systemowego rozwiązania problemu „frankowiczów” przez ustawodawcę sprawił, że cały ciężar rozładowania kryzysu spadł na sądy. Politycy przez lata unikali jednoznacznego uregulowania sporów frankowych, a gdy wreszcie zapowiedziano tzw. ustawę frankową – eksperci alarmują, że może ona… jeszcze pogorszyć sytuację. Na razie więc to sędziowie muszą własnymi rękami wykopywać się spod gór papierów. Warszawska apelacja w końcu dostała narzędzia, by walczyć z zaległościami, ale odrobienie pięcioletnich opóźnień to zadanie na długi dystans.
Koniec sagi – światełko w tunelu czy nadjeżdżający pociąg?
Mimo wszystkich problemów widać jednak wyraźny postęp. Jeszcze rok-dwa lata temu wielu frankowiczów traciło nadzieję, sądząc, że ich sprawy utoną w czeluściach biurokracji. Dziś – choć nadal nie jest idealnie – można ostrożnie prognozować, kiedy sądy uporają się z frankową falą. Jeśli nie nastąpi żaden nowy finansowy kataklizm ani legislacyjne trzęsienie ziemi, większość sądów okręgowych powinna uporać się z zaległościami w ciągu najbliższych dwóch, góra trzech lat. Widać już trend: wpływ nowych spraw maleje, a wydajność orzecznicza rośnie.
Przykładowo w samym „frankowym” wydziale SO Warszawa w I kwartale 2025 r. na 2573 nowe sprawy załatwiono 2638 – czyli sędziowie pracują szybciej, niż przybywa im pracy (wskaźnik opanowania wpływu 102,5%). Podobnie jest w kolejnych tygodniach – kwiecień również zaczął się na plusie. Jeśli trend się utrzyma, do końca 2025 r. stołeczny sąd okręgowy może zredukować swoją górę zaległych pozwów. Inne duże sądy (Poznań, Gdańsk, Kraków) startowały z mniejszym bagażem, więc zapewne wyjdą na prostą jeszcze szybciej. Krótko mówiąc, na horyzoncie majaczy koniec frankowej epopei w sądach I instancji.
Trudniejsza przeprawa czeka apelację.
Tutaj dopiero zaczyna się nadrabianie wieloletnich opóźnień. Warszawski Sąd Apelacyjny prawdopodobnie potrzebuje co najmniej 2–3 lat, by skrócić średni czas oczekiwania z pięciu lat do akceptowalnego poziomu. Nawet przy założeniu pełnej mobilizacji 20 sędziów nowego wydziału frankowego, przerobienie kilkunastu tysięcy zaległych spraw zajmie dłuższą chwilę. Można jednak przypuszczać, że pierwsze efekty reform zobaczymy już w 2025 r. – być może czas oczekiwania zacznie powoli spadać z astronomicznych poziomów. Jeśli banki i kredytobiorcy w sądach pójdą w większym stopniu w ugody (czego na razie nie widać), odciąży to sądy od części apelacji. Wreszcie, kluczowe będzie utrzymanie stabilnej linii orzeczniczej – by nie prowokować nowych fal pozwów. Paradoksalnie bowiem im bardziej przewidywalne wyroki, tym mniej powodów, by ciągnąć spór w nieskończoność. Na razie orzecznictwo jest już dość ugruntowane na korzyść frankowiczów, co skłania niektóre banki do odpuszczania apelacji lub oferowania ugód. To dobry znak.
Kiedy więc koniec tej sagi? Ostrożnie szacując: większość sądów okręgowych może pozamykać frankowe sprawy do 2026-2027 r., zaś apelacje – do 2027–2028 r. Warszawa, jako największy „węzeł gordyjski”, pewnie będzie ostatnia na mecie, ale i tam w końcu pozdejmują te setki segregatorów z półek. Być może symbolicznym zamknięciem pewnej epoki będzie dzień, w którym w Sądzie Apelacyjnym w Warszawie na rozkładzie jazdy nie zostanie ani jedna sprawa z dopiskiem „frankowa”. Czy to wizja utopijna? Jeszcze rok temu powiedzielibyśmy, że tak. Dziś – gdy sądy wreszcie zaczynają wygrywać wyścig z czasem – można w to uwierzyć. Warunek jest jeden: nie można spocząć na laurach. Jak celnie zauważył jeden z prawników, wciąż jest wiele do zrobienia, by tempo orzekania było w pełni satysfakcjonujące. Dopóki ostatni frankowicz nie otrzyma prawomocnego wyroku, dopóty pracy będzie co niemiara.
Na razie jednak cieszmy się z małych sukcesów. Sądy, choć spóźnione i nieraz niezdarne, wzięły się wreszcie do roboty– i to widać w liczbach. Frankowy armagedon pomału zmierza ku końcowi. A kiedy kurz opadnie, pozostanie mieć nadzieję, że wyciągnięto z tej lekcji wnioski na przyszłość. Bo kto wie, jaka kolejna prawno-finansowa katastrofa czeka za rogiem? Oby następnym razem wymiar sprawiedliwości był przygotowany lepiej – by żadna fala pozwów nie zaskoczyła go już jak zima drogowców.